Pomysł na spacer: z Danką

Udostępnij ten artykuł

Miałam sfotografować śnieg. Poza miastem. Słoneczko ku temu zachęcało, lekki mrozek też, bo właściwie… chyba go nawet nie było? I tak zrodził się spacer wśród kazimierskich wąwozów i pól.

Już dawno planowałam ten wypad. Stara Chata Siedliska Lubicz kusiła swoją wiekowością, ale także rozwidleniem wąwozów na tyłach domostwa. Kusiła także historią pewnego przydrożnego krzyża na polach u wylotu wąwozu. Spacer więc czekał na odpowiednią chwilę, a ta – jak zwykle – nadeszła niespodzianie.

Pogoda sprzyjała. Czas, jak to bywa w Kazimierzu poza sferą zawodową, przyzwoicie spowolnił i można było się oddać delektowaniu i chwili, i krajobrazów.

Spacer zaczęłyśmy z Danką przy Chacie Niezabitowskich w Siedlisku Lubicz na Dołach, które niegdyś znane były jako Doły Kobiałkowe od mieszkającej tu rodziny Kobiałków. Stara Chata służyła rodzinie prawdopodobnie od 1700 r., o czym świadczy technika jej budowy: bez użycia gwoździ. Dzisiaj należy do Siedliska Lubicz, którego właścicielem jest rodzina Niezabitowskich, herbu Lubicz właśnie.
Droga za chatą skręcała w lewo i pięła się delikatnie pod górę, odsłaniając nowo powstałe dworzyszcze przyciągające wzrok słonecznym brązem świeżego drewna. Wąwóz, na który miejscowi mówią: Wygón, zaczynał się niepozornie, by już po chwili urzec i… zaniepokoić swoją dzikością. Zwalone drzewa, przysypane śniegiem. Ślady butów, urywające się nagle w połowie drogi. Tropy zwierząt. I do tego mroczna historia z czasów okupacji.

- W tym wąwozie ukrywała się wraz z mężem młoda i śliczna Żydówka w zaawansowanej ciąży – mówi wywodzący się z tych stron Stanisław Turski, geograf, krajoznawca, autor wielu przewodników turystycznych. – Prawdopodobnie schronili się tu oni w jamach ziemnych, które były wykopane w ścianie lessowej jednej z głębokich, zarośniętych drzewami i krzewami odnóg. Mama podejrzewała, że któryś z jej braci zanosił im po kryjomu żywność i wodę, jednakże, nie chcąc narażać na niebezpieczeństwo najmłodszej siostry, nie zdradzał się z tym przed nią. Na nic zdały się starania o życie tej żydowskiej rodziny, ponieważ znalazł się człowiek, który wypatrzył kryjówkę i doniósł o tym na Gestapo. Nieszczęśników wywleczono z jamy i zabito, zaś w nagrodę człowiek ten mógł wyciągnąć z obozu na Majdanku kogoś z rodziny. Taka właśnie była perfidia Niemców: znajdź ukrywających się Żydów, a my za to zwolnimy z obozu lub z więzienia twoich bliskich. Zaiste, po dantejsku wymyślone – dodaje Turski.

Spacerując samemu można by się tu poczuć naprawdę nieswojo. Nigdy nie sądziłam, że tak może mnie ucieszyć widok… słupa elektrycznego! Cywilizacja!

W końcu dno wąwozu rozbiło się na dwie odnogi. Mimo, że prawa zwiastowała rychłe wyjście z leśnej głuszy, przekornie wybrałyśmy lewą. Nie wiadomo skąd pojawiło się leśmianowskie pragnienie „zwiedzić duchem na przełaj zieleń samą w sobie”. Na szczęście nie dane nam było zostać topielcem zieleni. Z bardzo prostego powodu: było biało. Poza tym wąwóz gwałtownie zaczął się piąć w górę ku wyjściu i już po chwili znalazłyśmy się na płaszczyźnie drogi. 

I znów dylemat: w prawo ku polom czy w lewo ku Kazimierzowi? Rozterka była krótka: czas jakby się zmaterializował, przypominając o pozostawionych obowiązkach, od których uciekłyśmy przecież tylko na chwilkę. Więc w lewo.

A tu nagle zza drzew wychynął cel naszej wędrówki: krzyż przydrożny z kapliczką skrzynkową z Matką Boską. Wotum wdzięczności za uratowanie Stanisława Przychodnia, który jako jeden z nielicznych ocalał z masakry w Bochotnicy podczas Krwawej środy w 1942 r. Droga do młyna mogła być ostatnią w jego życiu.

 - Wraz z dziadkiem aresztowano kilkudziesięciu innych rolników, którzy przyjechali do młyna w Bochotnicy zemleć zboże, a także domniemanych i rzeczywistych uczestników partyzanckiego ruchu oporu – wspomina Stanisław Turski, wnuk i imiennik Stanisława Przychodnia. – Oprawcy rozstrzeliwali zatrzymanych, ustawiwszy ich przedtem w kilkuosobowe grupy. Po każdej egzekucji biesiadowali przy wódce. Bliscy zatrzymanych, którzy wraz z nimi przybyli do młyna, obserwowali hitlerowskie barbarzyństwo z ukrycia.

Dziadek uratował się z tego pogromu. Wprost trudno w to uwierzyć. Zachowały się dwie wersje zdarzeń, które pozwoliły dziadkowi ocalić życie, właściwie przez przypadek.

Jedna z wersji mówi, że tuż przed kolejną egzekucją, przeniesiono dziadka do przedostatniej grupy skazańców, aby mógł sobie odpalić papierosa od któregoś z nieszczęśników; jego zapalniczka nie chciała dać ognia. Oprawcy byli już pijani i może dlatego zdobyli się na taki „ludzki” odruch? Zaraz jednak zastrzelili tych Polaków, wśród których stał wcześniej dziadek, a wraz z nimi, niestety, rolnika przeniesionego z ostatniej grupy do przedostatniej. Rachunek musiał się zgadzać. Ordnung muss sein!

Według drugiej wersji dziadek, kierowany silnym instynktem życia i jakąś nadprzyrodzoną wiarą w ocalenie, przeszedł niepostrzeżenie do ostatniej grupy skazańców, gdzie mógł sobie odpalić papierosa od znajomego rolnika. Następne wydarzenia potoczyły się podobnie jak w opisie pierwszej wersji, a więc: przedostatnią grupę rozstrzelano i kiedy już wydawało się, że nic nie uratuje reszty skazańców, nadjechało auto z niemieckimi oficerami, którzy przeklinając nietrzeźwych katów – bynajmniej nie za wykonaną pracę, tylko za pijaństwo – puścili wolno zatrzymanych. Wśród ocalonych był Stanisław Przychodzeń. Uratowane w ten sposób życie miało mu już zawsze ciążyć na sercu, chociaż nie było w tym jego winy.

Po powrocie do domu babcia rychło postarała się o postawienie dębowego krzyża kilkumetrowej wysokości z metalową figurką Jezusa jako wotum za uratowanie życia mężowi. Krzyż stanął na granicy pól, na wzgórzu u wylotu wąwozu i stoi tam do dzisiaj - opowiada Stanisław Turski.

Mama, której przeżycia dziadka były bardzo bliskie, często zabierała do krzyża mnie i siostry, teraz chodzimy tam ze swoimi wnukami. Jej zięć Tadeusz wykonał małą kapliczkę skrzynkową, do której Mama zakupiła figurkę Matki Boskiej. Kapliczka zawisła na podstawie krzyża – opowiada Stanisław Turski, który dzisiaj dba o ten krzyż z kapliczką.
Pozostawiłam krzyż z modlitwą wśród zaśnieżonych pól i ruszyłam w dół. Polną drogą.

Z góry widok na Kazimierz był niezwykle smakowity! Ubielone śniegiem pagórki z kępami zrudziałych traw i nie opadłych liści. Gdzieniegdzie plamy ciemnej zieleni sosen. I otwarta przestrzeń pozwalająca sprawdzić pojemność własnych płuc. Ech!

Droga wiła się przed nami. Po prawo majaczyły zarysy czerwonej ceglanej willi Cieciorki zaprojektowanej przez Karola Sicińskiego dla burmistrza Kazimierza Dolnego w latach 1934 – 35 Adama Nowińskiego, który przybył w te strony z Płocka. Tu w lipcu 1941 r. aresztowała go na polecenie Gestapo granatowa policja.

- Policjant, niejaki Piecyk, miał namawiać byłego burmistrza, żeby się ukrył, a on powie Niemcom, że nie zastał nikogo w domu. Niestety, Nowiński nie posłuchał rady i dobrowolnie zgotował sobie śmierć. Zginął w obozie zagłady w Oświęcimiu jesienią 1941 roku jako przedstawiciel polskiej inteligencji: człowiek wykształcony, humanista, nauczyciel, artysta – malarz – mówi Stanisław Turski.

Dalej poszłyśmy drogą w dół szlakiem wyznaczonym zapewne przez rower, którego właściciel jakby nie zauważył zmiany aury i nie zmienił pojazdu. To był – jak się okazało – czerwony szlak nordic walking, który tuż przy wlocie do wąwozu, wcale nie mniej pięknego od osławionego Korzeniowego Dołu, mijał posesję Przychodniów ze studnią z płaskorzeźbą orła w koronie. Wykonał ją w 1929 r. Edward Przychodzeń. Przez lata okupacji i PRL, by nie sierdzić hitlerowców i ubowców, płaskorzeźbę przysłonięto słupem podtrzymującym kołowrót… 

W końcu zagłębiłyśmy się w przyprószony bielą żółtawy less głębocznicy, którą od strony pól zwą „Na Niezabitowskich”, a z ulicy Doły – „Na Przychodnia”. Wkrótce połączyła się ona z drogą przy Siedlisku Lubicz, którędy weszłyśmy na górę. Koło się zamknęło. Za nami 3 km. Koniec spaceru.

 

Data publikacji:

Autor:

Komentarze