Moja lekcja historii. Dzika lokomotywa i leśni

Udostępnij ten artykuł

Podobno nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki. Podobno nie ma powrotu do przeszłości. Podobno nie mają sensu poszukiwania straconego czasu. Podobno. Ale przeszłość i tak żyje w nas, równolegle, budząc wspomnienia. Oto garść takich wspomnień Ireneusza Haczewskiego.

Wiele się teraz mówi, po czasach wymuszonego milczenia, o "banderowcach", UPA, "Rzezi Wołyńskiej", ludobójstwie na Wołyniu. Znacznie mniej przetrwało wiedzy o tym, co działo się jeszcze dalej na wschód, na Podolu, gdzie polskie granice, wschodnia i południowa, schodziły się w charakterystyczny czubek. Może dlatego mniej wiadomo, bo mniej świadków przeżyło, a tereny odleglejsze, więc trudniejsza stamtąd ucieczka. Ja jestem jednym z tych świadków.

Dziś opowiadam to po raz pierwszy, w oparciu o oryginalnie zachowane w pamięci przeżycia, prawie bez uzupełnień o wiedzę późniejszą, a gdy takie już gdzieś będą konieczne, zasygnalizuję je wyraźnie. To jest obraz prosty, widziany przez dziecko, może prymitywny, ale rzeczywisty. Tylko dziecko widzi świat bezstronnie. Potem są już tylko ”punkty widzenia”. A wiedzę głęboką, za to poddaną gruntownej obróbce i przekazaną z właściwą „poprawnością polityczną”, znajdziecie w historycznych książkach. Z nich też trzeba korzystać. A więc -

Byliśmy czysto polską rodziną. Mieszkaliśmy w pięknym, solidnym, murowanym domu, w Borszczowie, miasteczku powiatowym, w województwie tarnopolskim. Okolica przepiękna, ziemia niezwykle urodzajna, sąsiedzi życzliwi. Byliśmy dosyć dobrze sytuowaną rodziną, chociaż babcia Teofila - powszechnie szanowana przez wszystkich dyplomowana akuszerka - przez wiele lat, jako wdowa, samotnie wychowywała czwórkę, potem trójkę dzieci, bardzo ciężko pracując, by utrzymać tę swoją rodzinę i dom. Była wierna mężowi znacznie dłużej, niż to określa przysięga małżeńska, bo nie po jego, a po swój grób. Świadomie, w sytuacji owdowienia, wybrała samotne borykanie się z trudami życia, chociaż miała inne możliwości i korzystne propozycje. Była wprost niewiarygodnie dzielna.

Tę błogą sielankę kresową brutalnie zakłóciła wojna. Wdarli się najpierw Sowieci, potem Niemcy. Przeszły różne wojska. Pamiętam czołgi, pamiętam przechodzące kolumny wojsk. W szyku wojskowym, czasem w nieładzie. Nie rozróżniałem jednak mundurów – nie miałem jeszcze nawet 3 lat. Pamiętam, że nie wolno mi było podchodzić wtedy do okna, bo „strzelą dla żartu, widząc główkę dziecka”. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego. Kto ostrzegał? Pamiętam tylko głos, zza moich pleców, zasłonięte czarnymi roletami okno i widok przez szparę w odsuniętej rączką rolecie. Za tą szparą szła kolumna wojska, dosyć bezładnie, choć starając się utrzymać pozory szyku. Karabiny chyba na sznurkach, więc późniejsza wiedza każe uznać, że to byli z pewnością Sowieci. Żadna inna armia nie prezentowała się tak dziadowsko.

Innym razem stałem na drodze za miastem, przy babci Teofili, która na naszym polu kopała właśnie ziemniaki. Byłem za mały, żeby pomóc, więc pozostawała mi tylko obserwacja. Babcia miała te pola – rozrzucone w różnych miejscach – starannie uprawione. To było jedno z jej dodatkowych zajęć. No, taka już była. Chyba wcale nie potrzebowała odpoczynku. Gdy tak stałem, przyglądając się z zainteresowaniem pracy babci, na drodze, będącej przeciwległą granicą naszego pola, nagle pojawiły się czołgi. Cała kolumna, chyba z 8 - 10 sztuk. To były czołgi podobno niemieckie. Pohałasowały gąsienicami jakieś 80 m od nas i pojechały w dal drogą.

Pamiętam też inny zupełnie oderwany obrazek – wyszedłem na balkon nie naszego domu, gdzieś w środku miasta, a tuż naprzeciw, na skrzyżowaniu ulic, przy ogólnym tłoku i zamieszaniu na ulicy, zakręcał właśnie ogromny czołg. W pewnym momencie jego lufa wycelowana była wprost na mnie. Przelotnie tylko, bo maszyna robiła zwrot dosyć gwałtowny i odjechała.

Obrazów tych nie odbierałem jednak jako przykre. Po prostu były ciekawe. A wojska przychodziły i odchodziły i - jak na sytuację wojenną - nie robiły w zasadzie większego niż był zamętu.
 
Jeden raz było trudniej. Siedzieliśmy w ciasnej piwnicy. Ciasnej, z niskim sufitem. Całą rodziną. Ogień w szkiełku naftowej lampy co chwilę tańczył gwałtownie w takt trzęsącej się od bomb ziemi. Przyglądałem mu się z zainteresowaniem. W momencie wybuchu tańczył cały świat, ściany odchylały się na ułamek sekundy od pionu, obficie sypał się tynk i słychać było równocześnie przerażający huk. Ciężkie bomby lotnicze rozrywały się w bezpośrednim sąsiedztwie. To był tylko przypadek, że... obok.

Ale bombardowanie pamiętam tylko to jedno i.. jak wiem z podsłuchanych przypadkowo rozmów rodziców, że nie to zagrożenie było dla nas najgorsze. Bomba zabija skutecznie, a w niej samej nie ma nienawiści.

Najgorsi byli - jak mówili między sobą rodzice - zwyrodnialcy od Bandery. Uzbrojeni i omamieni przez okupantów złudną nadzieją, postanowili zmienić dotychczasowy, utrwalony przez wieki, stosunek procentowy licznych tu narodowości, żyjących - jak dotąd - w przyjaźni. Postanowili dokonać planowego ludobójstwa, by mieć na tym terenie stanowczą większość, a najlepiej wyłączność. By stać się tu jedynymi mieszkańcami – panami tej ziemi. Można starać się dyplomatycznie unikać drastycznych określeń, ale przecież dokładnie tak brzmi definicja ludobójstwa.

Bojownicy Bandery działali radykalnie, w sposób zorganizowany, nic nie pozostawiając przypadkowi. Co rano okazywało się, że kolejna polska rodzina przestawała istnieć. Znowu kolejny, pusty, polski dom był gotów do zasiedlenia. Na kolejnych drzwiach znajdowano przybite żywcem, gwoździami, głową do dołu, dogorywające, drżące w agonii ciało gospodarza, a na wewnętrznych ścianach sypialni, krwawe rozbryzgi i szczątki niemowląt, wyciąganych za nóżki z kołysek i rozbijanych z zamachem, głową o mur. To było dzieło potworów, zwyrodnialców. Oni to robili z dziką satysfakcją. Nie z rozkazu, a dla przyjemności.

Mając małe dziecko, czyli mnie, i widząc to konsekwentne działanie, rodzice postanowili podjąć wysokie ryzyko i w realiach potwornej wojny uciec, pozostawiając na Podolu nie tylko dom i cały majątek, ale pozostawiając za sobą całe swoje dotychczasowe życie i groby przodków. Nie można było liczyć na to, że skoro żyliśmy tu w wielkiej „harmonii”, wśród przyjaciół - Ukraińców, Żydów, Polaków, możemy spodziewać się uratowania. Watahy banderowców mordowały nawet własne dzieci. W mieszanych małżeństwach, których tam było mnóstwo, ojciec wybierał, które z dzieci uważał za ukraińskie, a resztę mordował tak jak i żonę Polkę.

Nie, ja tego nie widziałem na własne oczy, bo nie pisałbym teraz tych wspomnień. Świadkowie nie mieli prawa ujść z życiem. Ale to się działo dosłownie po sąsiedzku. Ginęli w męczarniach nasi przyjaciele. Czułem to napięcie, gdy rodzice podejmowali decyzję o wyjeździe. Czułem, że musi być bardzo źle, skoro tak się martwią. I pojechaliśmy.

Podróż w nieznane pamiętam w wielu fragmentach. To wryło się w pamięć, pomimo mojego wieku – zaledwie trzech lat. Starsi chłopcy biegali po dachach wagonów, wspinali się podczas jazdy po zewnętrznych drabinkach, jak na placu zabaw. W tych bydlęcych, obskurnych wagonach, zgromadzony był cały dobytek uchodźców. Poza kuframi, tobołami, były nawet meble. Po co? Ludzie jechali w nieznane, podczas trwającej, okrutnej wojny. Śmierć mogła nadejść w każdej chwili a tak trudno odciąć się na zawsze od poprzedniego życia. Tak trudno zostawić na poniewierkę ukochany, zabytkowy kredens, po babci. To był bardzo dziwny pociąg, a jazda trwała bardzo długo i z wieloma przerwami. Nie podlegał żadnym rozkładom jazdy, nie miał z góry ustalonych postojów.

Raz o mało nie zostałem, przez przypadek, tam, na "nieludzkiej ziemi". A nawet stosowniejsze jest określenie, że przez przypadek, dzięki niewiarygodnemu szczęściu i bohaterstwu ojca, zostałem ze szponów tej ziemi wyrwany.

A było tak. Na kolejnym postoju pociąg stał beznadziejnie już długo, w szczerym polu. Małe dziecko, ledwo odrosłe od ziemi, odbiegło od wagonu rozprostować nóżki.  Zobaczyłem w oddali ciekawy dla mnie widok - oś wagonu wystającą z ziemi jako znak graniczny na krańcu pola. Wystawało w górę, na pionowej osi, jedno koło. Tak z pół metra nad ziemią. Fascynujący widok dla malucha znudzonego wyczerpującą podróżą. A może udałoby się nim zakręcić? Warto się zmierzyć doświadczalnie z powszechnym prawem tarcia, by zyskać nową wiedzę. Pamiętam ten widok do dziś bardzo wyraźnie. I tę chęć, by koniecznie tam dotrzeć i swoich sił spróbować, choć jednak było daleko.

Doszedłem i z trudem pokręciłem, aż zgrzytnęło. A wtedy z satysfakcją odwróciłem się w stronę pociągu, sprawdzić, czy na pewno to widzą? Nasz wagon, taki śmiesznie malutki, bo widziany z daleka, toczył się właśnie po torach, nabierając szybkości. Taki mały pociąg – zabawka. W każdym z wagonów rozsuwane drzwi były szeroko otwarte, a w nich małe ludziki, coś krzyczące i machające rękami. Poczułem się zwycięzcą, że to zapewne owacje. Dobrze, że zobaczyli, jak kręcę! Z jednych drzwi ktoś nagle wyskoczył i biegł w moim kierunku. - To tatuś! Jak on szybko biegnie!

Dobiegł, chwycił mnie w ramiona i zdążył jeszcze dogonić rozpędzający się coraz bardziej pociąg. Był wyjątkowo sprawnym, wysportowanym mężczyzną, więc wskoczył w biegu, ratując dziecko w ostatniej zapewne sekundzie. Dziś wydaje mi się to absolutnie niewykonalne.

Do dziś „ciarki chodzą po plecach” na wspomnienie tej dramatycznej chwili. Tego nie da się oddać taką zwykłą prozą.

Na nieludzkiej wrogiej ziemi, pociąg znika mój w oddali
Idę sobie bruzdą polną, tam... rodzice pojechali.
Z dala krzyki rozpaczliwe, nie zatrzyma nikt maszyny.
Czy zostanę tu na zawsze? Czy się jeszcze...  zobaczymy?

Dziecko nie wie, co mu grozi, wciąż zabawa trwa beztroska.
Zrozpaczony ojciec skacze. Pomóż zdążyć – Matko Boska!
Pędzi pociąg, jak los ślepy, wiezie ludzi do Ojczyzny.
Lecz czy nowa lepszą będzie (?) gdy w tamtej zostały blizny.

        Mickiewicz zapewne ująłby to inaczej, niż ja:

Jechałem przez nieludzki przestwór bałaganu
Zewsząd same ruiny, niegrzebane trupy.
Ze mną cała rodzina i tłum nieprzebrany
Wygnańców, których domy dziś plądrują kupy.

Zostawiamy za sobą dobytek, wspomnienia
I fotografie przodków, wiszące na ścianie.
Kto nam tam psa nakarmi?  Przypilnuje mienia?
Duchem wciąż tam, nie myślą, co się z nimi stanie
.

        Stachura byłby tu może ostrzejszy i mniej romantyczny::

Przez niepojęty, wrogi szlak
Pędzi maszyna ślepo w dal
W ciasnych wagonach zbici tak
Jadą z nadzieją w nowy kraj
            … Dziką Lokomotywą.

Ta nasza ziemia, ten nasz raj
Zostaje w tyle, brak już łez
Wierzba i chata, cudny kraj
Jedziemy tylko sami, bez ...
            … Dziką Lokomotywą.

Znów pociąg stoi, pobiegł w dal
Malutki chłopczyk, latek trzy
Wtem poszła para, zgrzytła stal
Czy pojedziemy razem my ...
            … Dziką Lokomotywą?

A potem już nie było poezji, tylko długa, tułacza proza.

Pamiętam wiele migawek z okresu tułaczki. Po kilkanaście sekund każda. Był obóz uchodźców w Krasnymstawie, gdzie mieszkaliśmy w jakiejś dużej szkole (nie mam dziś pojęcia, jak długo). Był wojskowy pokaz gimnastyczny na boisku tej szkoły. Była wielka defilada dzieci przez długie korytarze wewnętrzne, z chorągiewkami ze starych gazet. Były znikające tajemniczo, w nocy, drewniane drzwi od wielokomorowych, wspólnych WC.

Był bardzo dolegliwy brak opału i dokuczliwe zimno. Był w każdej, zajętej przez uchodźców, klasie piec kaflowy, w którym palono wszystkim, co tylko dało się znaleźć. Nawet rzeczami bardzo potrzebnymi. Drzwi zapewniały ciepło na jakiś czas, ale były trudne do przechowywania, ze względu na nieprzyjemny zapach. Przedłużająca się sytuacja uchodźców była więc, z wielu względów, bardzo trudna.

Oczy dziecka rejestrowały z ciekawością otaczający świat z podświadomym przekonaniem, że to świat nienormalny i wszystko warto zapamiętać, bo nikt mu tego potem nie opowie, nikt mu nie uwierzy. I rzeczywiście nigdy nie rozmawiało się później w domu o tych dramatycznych czasach. Ani razu, przez dziesiątki lat. Piszę o tym dopiero teraz, po raz pierwszy, na podstawie zapisu biologicznego własnej pamięci. Sam się dziwię drobiazgowej jakości tego zapisu.

Powrotem do względnej normalności był dopiero Kazimierz Dolny. Tu znowu było pięknie. Błoga sielanka odzyskanego w końcu dzieciństwa.

Mamusia opowiadała, że w swojej szkolnej książeczce zobaczyła kiedyś reprodukcję pewnego obrazu. Malarz postawił swoje sztalugi zapewne na ulicy Puławskiej i wymalował kazimierski, zabytkowy spichlerz, a obok niego dróżkę i malowniczy, tajemniczy ogród, tuż za nią. Zafascynował ją ten ogród, zwisające gałęzie starego drzewa na rogu posesji. Po prostu bajka. Ten widok miała przez lata w pamięci, więc gdy tułaczy los sam zaniósł nas w te okolice, postanowiła, że tu chce się zatrzymać, a może i zamieszkać, na zawsze.

Tak, Kazimierz Dolny to przepiękne miejsce i można się w nim zakochać nawet znając go tylko z ryciny. Czyż nie?

Tatuś, wciąż zakochany w mamie, starał się nawet pyłki zmiatać sprzed jej nóg, gdy stąpała, więc z decyzją nie zwlekał. Tu, na działce „z obrazka” – na rogu Puławskiej i Norowego Dołu – aktualnie było jednak kartoflisko, budowa trwałaby za długo, a my musieliśmy gdzieś zamieszkać natychmiast. Delikatnie zasugerował małżonce zakup gotowego domu, gdzieś w najbliższej okolicy. Pamiętam, jak oglądaliśmy willę „Renia” przy ulicy Tyszkiewicza. Dumnie obszedłem całą nieruchomość, parter i piętro, jako potencjalny kupujący, ledwo widoczny zza stołu. Na pytanie rodziców odpowiedziałem, że dla mnie jest w sam raz. Moje zdanie liczyło się w rodzinie, ale jednak willa, chociaż śliczna, nie odpowiadała wciąż pamiętanej rycinie ze szkolnej książeczki mojej mamusi. Zamieszkaliśmy więc, na razie, przy ulicy Szkolnej, w wynajętym, wygodnym mieszkaniu, w solidnym budynku przemiłych sióstr Uleskich.

Tu był mój kolejny świat szczęśliwego dzieciństwa i mam piękne wspomnienia z tych lat. Czas spędzałem beztrosko, bo okolica była przecudowna, a i klimat rajski. Za łagodnym, trawiastym wąwozikiem, w którym często pasły się kozy, mieszkał bardzo sympatyczny, starszy pan Kawałkowski. Bawiłem się z jego kaczkami i udawałem, że pasę jego kozy. Prowadziliśmy też długie dysputy, bo darzyliśmy się nie tylko wzajemną sympatią, ale i szacunkiem. Jego bawiły zapewne rozmowy z maluchem, uważającym się za równoprawnego rozmówcę, ja miałem świadomość swojej prawie dorosłości, gdyż posiadłem już w pełni trudną sztukę czytania i pisania, chociaż daleko mi jeszcze było do szkolnego wieku. A były to czasy, że wielu dorosłych podpisywało się, stawiając krzyżyki.

A wieczorami przychodzili... „leśni”.

Partyzanci z AK darzyli nas zaufaniem. Ulica Szkolna była na skraju Miasteczka, budynek wydawał się bezpieczny, solidny, łatwy do obrony, oddalony nieco od sąsiednich posesji, z dobrym podejściem od strony lasów. My sprzyjaliśmy niepodległościowemu podziemiu. Mieli u nas zapewnione pożywne jedzenie, odprężenie po ciężkim, leśnym życiu, po walkach. W razie potrzeby mieli tu opatrunki i lekarstwa. Przez parę dni leżał tu nawet ich ranny. Pamiętam jego bandaże na głowie. Wyzdrowiał i odszedł. Z dyskretnych rozmów rodziców wyłowiłem jednak, że niedługo potem zginął w walce…

Leśni przychodzili po zmroku, układali broń pod piecem i siadali do stołu. Pamiętam ich dosyć dobrze, ale tylko sylwetki i sposób poruszania się, nie ich twarze, które już zatarł czas. Uwielbiałem oglądać ich broń i sprzęt bojowy, a oni po kolacji wspólnie z gospodarzami grali godzinami dla rozrywki w karty. Pamiętam nazwy: „w tysiąca”, „w remika”, chociaż nadal nie wiem, co to oznacza. 

Wtedy, w czasach przedtelewizyjnych, zbieranie się sąsiadów, przyjaciół, na wieczorne pogaduchy i na karty, było oczywistym, kulturalnym spędzaniem czasu przy kominku lub otwartym palenisku pieca węglowego. Przecież od tych zwyczajów pochodzi właśnie określenie: „nocne Polaków rozmowy”. Może (a nawet na pewno) także tą drogą umacniał się... patriotyzm. Toczyły się przecież niekończące dyskusje o sytuacji tu i teraz, ale głównie o niedającej się przewidzieć przyszłości. Tych rozmów jednak nie rozumiałem do końca. Tylko tyle, że czekamy na jakąś pomoc, której nikt nie potrafił nawet określić. Bo czyżby miało już tak pozostać? Dla „leśnych” nie było alternatywy. Oni składali przecież wojskową przysięgę. Wtedy to miało ogromne znaczenie.

A ogień trzaskał w palenisku i tworzył niepowtarzalną atmosferę, w tym ciepłym mieszkaniu, w Kazimierzu Dolnym, gdzie przynajmniej w tym towarzystwie czuliśmy się wolni. My, oni. A pod piecem leżała, wciąż gotowa do walki, zadbana broń.

Potem rodzice kupili radio. Najlepsze wtedy radio - Philips. Sześciolampowa superheterodyna, odbierająca doskonale Londyn i Głos Ameryki. (Radio Wolna Europa „zagrało” nieco później).
Te audycje słuchało się w Kazimierzu za zasłoniętymi oknami, cichutko, konspiracyjnie. To było ulubione, a równocześnie wyjątkowo ścigane przez reżim, zajęcie Polaków. Można było za to długo… posiedzieć.

Ale wróćmy do „leśnych”. Teraz kojarzę, konfrontując z wiedzą o wiele późniejszą, że byli to żołnierze „Zapory” i oczywiście on sam. „Zapora” to cichociemny, przeszkolony na Zachodzie w walkach dywersyjnych, zrzucony do kraju, skoczek spadochronowy, major Hieronim Dekutowski, słynny dowódca partyzanckiego, bohaterskiego Kedywu AK, zamordowany później bestialsko przez UB. To wiedza późniejsza, bo wtedy byli to po prostu „leśni”. Po prostu przyjaciele, przyjmowani u nas w domu niezwykle ciepło.

Siedziałem pewnego razu, jak zwykle, koło tej kupy złożonej broni. Szczególnie zainteresowała mnie lornetka wojskowa, bo tylko jej działanie miałem szansę ogarnąć wyobraźnią. Właściciel chętnie udzielił mi wyczerpujących instrukcji. Przyglądałem się przez jej szkła osobom grającym za stołem. Raz w zbliżeniu, a potem – przykładając lornetkę odwrotnie. Fascynująca zabawa dla malucha, który widział to po raz pierwszy, a w przyszłości miał się nadzwyczajnie interesować fizyką. Brzmiał przytłumiony gwar rozmów towarzyskich i komentarzy typowo karcianych.

I wtedy, w szybę... stuknęło.

Trzeba tu powiedzieć, że dom był murowany, wyniosły, a nasze okna usytuowane raczej wysoko nad ziemią. W dodatku zasłonięte od dołu do połowy, nieprzejrzystymi firankami. Nie dało się zajrzeć od zewnątrz, chyba... że ktoś stanąłby na ramionach drugiemu. Pozycja dość niewygodna, więc zapewne się zachwiał i daszek czapki „maciejówki”, jakie wtedy powszechnie noszono, stuknął o szybę. Dźwięk zabrzmiał jednoznacznie, więc obecność podglądacza stała się oczywista.

W „leśnych” jakby „piorun strzelił”. Nie widziałem już nigdy potem w życiu tak sprawnej akcji. Zerwali się zza stołu, błyskawicznie zebrali broń i wyskoczyli w ciemność. Rozległy się krótkie serie broni maszynowej. Jakiś krzyk, tupot i po chwili wszystko ucichło. Trudno mi było –maluchowi - ocenić czas akcji, ale to były zaledwie pojedyncze minuty.

I cóż... gdyby nie nasza bezinteresownie humanitarna pomoc podziemnemu wojsku, zostalibyśmy wtedy napadnięci, pozbawieni wszelkiego dobra, a może i życia, gdyby łup nie sprostał oczekiwaniom napastników. Zorganizowana banda przyszła nas wtedy ograbić. Nie wiedzieli o „leśnych”, bo konspiracja była skuteczna. Spodziewali się natomiast u nas majątku. Przecież poszukiwaliśmy domu do kupienia. Rodzice zatrudniali też pomoc do dziecka i gotowania - panią Lodzię - a nie było to w powojennych czasach powszechną praktyką. Kazimierz to nie było duże miasto i wiadomości o tym szybko rozeszły się po okolicy. A oni żyli z rabunków, w sprzyjającej powojennej rzeczywistości wyszukując łatwego łupu. Podstawili już nawet furmankę na „fanty”. Tylko wejść i grabić. Z ostrożności chcieli tylko zajrzeć, czy gospodarze już śpią. I spotkała ich niespodzianka.

„Leśni” nie chcieli ofiar, strzelali po nogach. Jednego dość ciężko ranili. Reszcie, po solidnym postraszeniu, dali czas na ucieczkę. Furmanka odjechała pusta. Od tej pory, przynajmniej jednego z napastników, można było łatwo w Kazimierzu rozpoznać. Pamiątka okazała się dożywotnia.

Napady rabunkowe nie powtórzyły się już u nas nigdy, a i dla pozostałych mieszkańców Kazimierz stał się znacznie bezpieczniejszy. Ludzie odetchnęli.

W tym mniej więcej czasie grupa AK rozbiła w Kazimierzu posterunek milicji. Powodem była obecność sowieckich „doradców”, czyli okupantów, z którymi właśnie „leśni” byli w stanie wojny. W obsadzie kazimierskiego posterunku było w tych dniach więcej Sowietów, niż Polaków. Ich zadaniem, z rozkazu Stalina, była właśnie likwidacja polskiego podziemnego wojska, podziemnej Armii Krajowej.

Dziwne i pokręcone były losy ludzi w tych koszmarnych czasach wojny i czasach tuż powojennych. A ja, zupełnie przypadkiem, otarłem się wtedy o tę wielką historię. Wtedy jeszcze zupełnie biernie i nieświadomie. Potem było inaczej, ale to już zupełnie inna opowieść.


Ireneusz Haczewski


Na rogu Norowego Dołu i Puławskiej w Kazimierzu jest wciąż pusta działka zakupiona blisko 70 lat temu przez państwa Haczewskich, bo zafascynowało ich podobieństwo tego miejsca z bajkowym obrazkiem zapamiętanym ze szkolnej książeczki. Dotąd jednak w uwikłaniu urzędniczych decyzji nie spełniło się marzenie Stanisławy z Witwickich Haczewkiej, by postawić tu dom. 72 – letni dziś Ireneusz Haczewski wierzy, że uda mu się w końcu pokonać biurokrację, bo to jest jego miejsce na ziemi.

- W stanie wojennym, gdy się zaczynał i wszystkich nurtowało pytanie "Wejdą? Nie wejdą?" – wspomina Ireneusz Haczewski – moja żona zebrała naszą trójkę nieletnich jeszcze dzieci i powiedziała im mniej więcej tak:

- Jakby wybuchła prawdziwa wojna i Sowieci wtargnęli czołgami, zrównali kraj z ziemią i nie było naszego domu, to pamiętajcie, że miejscem zbiórki rozsypanej - być może - rodziny, będzie Kazimierz. Tu, na tym skrawku ziemi, będziemy się szukać. W miejscu, gdzie jest ten nasz ogród. Bo Wisły nikt nie zdoła zniszczyć i w to miejsce traficie, idąc z jej biegiem. Bo mieszkać można, gdzie się chce, ale to najważniejsze, SWOJE MIEJSCE mamy tu, na tej działce.

Ireneusz Haczewski - syn Stanisławy z Witkickich i Alfreda - urodzony w Borszczowie, województwo tarnopolskie (obecnie Ukraina) faktycznie w dniu 23 grudnia 1941 r., a według zapisu metrykalnego 6 stycznia 1942 r. - pomysłodawca i twórca pierwszej w kraju regionalnej sieci podziemnego Radia Solidarność Lubelszczyzna, pierwszy stały krajowy korespondent Rozgłośni Polskiej Radio Wolna Europa, nadający pod własnym  nazwiskiem codzienne relacje z kraju oraz twórca konspiracyjnej wytwórni filmów dokumentalnych CVSH.

Za swoją działalność na rzecz niepodległości Polski został uhonorowany w 2006 r. przez Prezydenta RP Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, a w bieżącym roku przez Marszałka Województwa Lubelskiego, najwyższym odznaczeniem wojewódzkim "Zasłużony dla Województwa Lubelskiego".

 

Data publikacji:

Autor:

Komentarze