Lektura na weekend: O zażywaniu życia

Udostępnij ten artykuł

„Cóż to za powiedzenie, zażywaj życia”, pomyślałam ze śmiechem. Zażyć można pigułkę albo w potocznej mowie kogoś zaskakującą informacją. A życie? Czy wygrzewanie się w słoneczny majowy dzień na trawie w ogrodzie, obok pachnących bzów, można nazwać zażywaniem życia? - zastanawia siew swojej książce "Dwa brzegi ponad tęczą" Ewa Pisula - Dąbrowska.

 

„Czyż to mało znaczy cieszyć się słońcem, radośnie powitać wiosnę, kochać, zamyślić się, związać koniec z końcem?”. Matthew Arnold

Maj. Boże, jak pięknie. Jeszcze jabłonie ustrojone na biało-różowo, a już dołączyły bzy i konwalie. Świat pachnie, powietrze pachnie, życie pachnie.

Wczoraj przez płot, zza kwitnących fioletowych bzów usłyszałam, jak mój ukochany stryj Antoni powiedział do swojej żony (tej samej od pięćdziesięciu dwu lat), wygrzewającej się w słońcu jak foczka:

— Ty sobie siedź i zażywaj życia, a ja idę oporządzić kapliczki.

„Cóż to za powiedzenie, zażywaj życia”, pomyślałam ze śmiechem. Zażyć można pigułkę albo w potocznej mowie kogoś zaskakującą informacją. A życie? Czy wygrzewanie się w słoneczny majowy dzień na trawie w ogrodzie, obok pachnących bzów, można nazwać zażywaniem życia?

Po namyśle dotarło do mnie, że nie tylko można, ale nawet pięknie to określenie pasuje do maja. Takie zażywanie jest prostą radością życia. Jest czymś niecodziennym w zaganianym życiu i krótkim czasie kwitnienia. Czyli w sumie te stryjowe słowa „zażywaj sobie życia” były mądre, choć staromodne. Przestałam rozumieć, co mnie w nich tak rozśmieszyło.

Zażywałam życia w ogrodzie. Z motyką, pazurkami, szpadlem. Tu wykopać, tam wsadzić, podejrzeć, że puszcza, rośnie, kwitnie. Namoczyłam, a potem wsadziłam przy płocie fasolę.

Po południu, gdy przyszedł apetyt na zaplanowane, bo rozmrażane od rana krewetki królewskie okazało się, że w domu nie ma cebuli. Wzięłam mały plecaczek i z mężem (tym samym od dwudziestu ośmiu lat), poszliśmy w świat. Do kiosku po cebulę. Po drodze wszędzie kwitnące bzy. U Peli, mojej kuzyneczki, rosną białe. Lubię biały bez. Jest niewinny, świeży. Ten Pelowy jest bardzo stary. Stary, a kwitnie? „No proszę, to dowód, że stare może być świeże”, pomyślałam.

Przy kiosku, jak to przy lokalnym kiosku. Centrum życia. Cześć, dzień dobry. Witam. Co słychać? Dostajemy od warszawskiego profesora dwóch akademii zaproszenie na jego tutejszy wernisaż. Wsłuchujemy się w jego kłopot z płotem. Wspominamy, że dopiero co go stawiał, a już „sparciał”.

Zatrzymują się przy nas Tutki. Podziwiamy ich Asię. Wyrosła na śliczną panienkę. Już wracają z Albrechtówki. Dziś na działce z małym spichlerzykiem impreza na 27 osób. Obsługują kelnerzy we frakach. Jedni już wracają, bo samolot, Madryt... Inni dopiero jadą, jak profesor, który towarzyszy nam przy cebuli. Konwencja: „Zapraszamy od godziny 15 w gorę”. Świat lokalny. Bywamy, bawimy się, znamy. Miło, że w ogrodzie. Wysoki płot w stylu Spychowa z czasów krzyżackich schowa kelnerów we frakach. Gospodarze i większość gości, jak my, żyją tu okrakiem. Trochę tu, trochę tam.

— A wy co? Nie idziecie? Nie znacie? — pyta nas profesor.

— Znamy przez Jacka — mówię.

— Aaa, to ich szwagier — tłumaczy nam — ale dziś nie mógł przyjechać.

Nie przyznaję się, że Jacek pokazał nam to miejsce wiele lat temu, gdy szwagrostwo je nabyło. Niech się bawią, niech zażywają życia. Fajny pomysł z tymi kelnerami we frakach, przełamanie konwencji, artyści to lubią. I zmyślne wybrnięcie gospodarzy z problemu zaplecza. Nie mają tam domu, tylko mały spichlerzyk. Z „frakami” nie zapocą się i pięknie ugoszczą.

Z cebulą, butelką czerwonego Gato Negro, bukietem Pelowego białego bzu wracamy do siebie przez pola. I na nich, w wysokich trawach, prowokacyjnie pytam:

— A my? Dlaczego nie bywamy, nie udzielamy się? Może byś tak chciał?

— Kotek — słyszę rozbawioną naganę w głosie — może ty byś chciała?

I znów upewniam się, że oboje od studenckich czasów jesteśmy niezmiennie konserwatywni. Najbardziej lubimy towarzystwo w wydaniu: my i jakaś parka. Jest w nas pewność, że wtedy można się wsłuchać w czyjąś intymność, podzielić własną.

Dojrzałość ma swoje przywileje. Odwaga w mówieniu „nie” pomaga posprzątać relacje z innymi. To specyficzny autyzm, ktoś powie. Odpowiem — oswojony. Nie walczę z nim, nie rehabilituję tej ułomności. Przeciwnie, pozwalam na wszystko z matczyną łagodnością.

Bardzo lubimy natomiast zbiorowe uroczystości rodzinne. Przymawiam się, żeby o nas nie zapomniano (sami robimy Wilję na 21 osób). Na nich jest zawsze prawdziwie. Nawet, jeśli w ich trakcie wykluje się jakiś zgrzyt. W rodzinie, jak w małżeństwie, musi iskrzyć. Inaczej byłaby martwa. Nie ma wprawdzie na tych imprezach masek i kotylionów, jak na dużych balach, ale przecież nie zawsze może być kawior.

Tu, w Kazimierzu, ze świadomością siebie zapraszamy warszawskie i lokalne parki, single. Żyjemy, jak potrafi my, jak umiemy, jak lubimy. Po swojemu.

Ja, podkuchenna, stroję dla gości dom, siebie i aurę. Bohdan, prawdziwy mistrz kuchni, pichci cudeńka dla podniebienia. Te pyszności doktor jak z serialu — tak go nazwały za zasługi moje koleżanki i przyjęło się — podaje na blasze prosto z szabaśnika. Komplementowany mówi, że to proste żołnierskie jedzenie. Ostatnim jego hitem jest pieczony halibut w ziołach. Do tego podaje
pieczone ziemniaki pokrojone w grube plastry, posypane kminkiem i sos jogurtowy z cytryną, koperkiem i marynowanym zielonym pieprzem. On mówi, że to się samo robi, samo piecze. Tyle, że ziemniaki trzeba wstawić wcześniej. Lubię go podglądać w kuchni. Zjawiskowe dla mnie jest, że mężczyźni tak pięknie i spokojnie koncentrują się nad jedną czynnością. I te męskie ręce z małpim seksownym owłosieniem, które z czułością dotykają, kroją, siekają, wiedzą co i jak, są dla mnie zachwycające. Ja w kuchni mam ADHD. Zrobić wszystko naraz i uciekać. Przygotowane przez Bohdanka cudeńka kulinarne jem z wielką namiętnością. Lubię go za to, że tak dobrze gotuje i jeszcze mówi, że to uwielbia. Jego zapewnienia przeganiają moje wyrzuty sumienia, że stoi przy garach. Sprzątać nie lubi i oczywiście robię to ja, w mig i bez narzekania. Wiem, że dziewczyny, które nie lubią gotować, zazdroszczą mi takiego partnera. Kobietki, nie ma czego, to przychodzi u chłopaków wraz z dojrzałością i akceptacją samego siebie. Jak uwierzą, że są cudowni, tacy się stają. A czy w to uwierzą, zależy od nas. Od tego, czy to coś w nich wypatrzymy. A najważniejsze, czy im to uświadomimy, bo to gatunek, odmiana bez samoświadomości.

Dziś nie mieliśmy zaplanowanego żadnego towarzystwa. Krewetki wyszły, jak zawsze, przepysznie. Z cebulką, czosnkiem, świeżymi ziołami z ogródka, słodką papryką i z maczaną w sosie bułą smakowały wybornie. Winko rozmarzyło i zaraz po godzinie 22 przytuliła nas alkowa. Zwłaszcza że doktor o szóstej rano wyjeżdżał na dyżur — do dużego miasta. Przyszedł do nas miły sen po majowym słonecznym dniu w ogrodzie, spacerku do kiosku i dobrej kolacji. Nad ranem o 3.50 obudził nas telefon. Dzwoniła ciotka Basia zza płotu. Bohdan
pobiegł. Stwierdził u stryja ostrą niewydolność krążenia, arytmię, duszności. Podał leki. Niedługo potem przyjechała karetka. Za nią pojechała trojka stryjowych dzieci.

Wypiliśmy w ciszy wcześniejszą kawę. I pojechał. Do swoich stu chirurgicznych chorych w klinice.

Koguty przestały piać.

Wtedy przypomniało mi się stryjowe wczorajsze określenie: „A ty sobie siedź i zażywaj życia”.

Nie wydało mi się śmieszne, tylko piękne i bardzo odpowiednie.

Po dyżurze, bo doktorom nareszcie wolno wychodzić po dobie dyżuru do domu — Unia ujęła się w XXI wieku za niewolnikami z powołania — doktor wrócił, skąd odjechał. Odwiedziliśmy stryja w szpitalu. Siedział już różowiutki, uśmiechnięty, błogosławiąc wszystkich wokół. Miał tylko problem, czy ktoś pamiętał o rybkach jego brata, które ma pod opieką. To rybki mojego ojca przywożone tu na letnisko z Warszawy do oczka wodnego. Oczywiście zapomniałam, nieprzywykła do ich karmienia, i obiecałam mu tych pływających dłużej już nie odchudzać.

Stryj Antoni podłączony do monitorów powiedział nam, że jest szczęśliwy. Że wszyscy się o niego tu bardzo troszczą, że „opieka kultura”. Wdzięczny, prosił, żeby podziękować naszemu przyjacielowi Krzyśkowi, doktorowi z tutejszej ortopedii, za to, że przyszedł do niego.

Dwadzieścia pięć lat temu Krzysiek na obozie wojskowym, który odbywał się po szóstym roku medycyny, po wieczornym apelu codziennie krzyczał:

„Minął kolejny dzień obozu...”.

Młodzi podchorążowie w liczbie dwustu, wśród nich Bohdan, uwięzieni w lesie, zgodnym chorem na hasło Krzyśka odpowiadali:

„I ch... z nim”.

Trzy kompanie młodych lekarzy nie miały wątpliwości, że te dwa miesiące w lesie to socjalistyczna strata czasu i czcze pranie bani inteligentom. Dwustu młodziaków bez celu, dziewczyn i pocałunków odliczało obozowe dni pod Orzyszem*.

W czasie tych dwu miesięcy, gdy karmiłam nasze malutkie dziecko, stawiałam na stole zdjęcie Bohdana. Pierwszy synek był niejadkiem. Tłumaczyłam mu, że tata jest w wojsku, że niedługo przyjedzie i pobawi się z nim. A teraz patrzy i cieszy się, że ładnie jemy kolację. Działało.

Obozowa codzienność z hasłem „Minął kolejny dzień obozu i ch... z nim” została w pamięci do dziś. Krzysiek z Bohdanem, przy piwku, wracają niekiedy do tamtych czasów. Ja z Marią, jego żoną, moją przyjaciółką z podstawówki, śmiejemy się już z tamtych dni. Czasami chłopaki śpiewają nam piosenki, zwłaszcza jedną:

„A on do wojska był przynależniony, a ona za nim płakała”.

Jasne, że płakałyśmy. Mania była wtedy w ciąży. Płakałyśmy razem, osobno i z dziećmi.

Przez te 25 lat dorosły nam maluchy. Z roku na rok Bohdan coraz bardziej cenił i ceni profesjonalizm Krzyśka. Ortopedyczne kłopoty w rodzinie zawsze z nim konsultuje. Krzysiek lubi wspominać, jak z Marią przyjechali tu, do Kazimierza, obejrzeć naszego nowo narodzonego synka. Pamięta, że wtedy w 1981 roku w prezencie dla dziecka przywieźli zdobyte spod lady mydło Kajtek. Wstydzi się za tamte siermiężne czasy, a potem, śmiejąc
się, mówi:

— No i się wychowały na Kajtkach, Cypiskach, kartkach na żywność i pieluchy.

Ich urocza i mądra Dorota skończyła właśnie SGH. Już jej mówiłam, tak na wszelki wypadek, żeby nie zapomniała nas zaprosić na swój ślub. I tak się plecie życie. Można go zażywać w rożnych wariacjach. W płaczu, w śmiechu, w piosence, w lesie, w żołnierskich zdesperowanych określeniach, w bzach, w słońcu. We frakach za soplicowym płotem. Z cebulą, motyką, fasolą, krewetkami i Kajtkiem. Z autyzmem, halibutem, trawami do kolan, prowokacyjnymi pytaniami.

I w szpitalu, będąc przypiętym do monitora, też można je akceptować i błogosławić, gdy się jest pojednanym i gotowym.

Wystarczy chcieć. Wystarczy uświadamiać sobie na co dzień, jak bardzo jest kruche. Gdy zaczynam się śpieszyć, zadaję sobie pytanie: Co będę mogła stąd zabrać, gdy jakiś lekarz stwierdzi u mnie brak pulsu?

Pojdzie ze mną miłość, wspomnienia dobrych dni z rodziną, życzliwość, serdeczność, wdzięczność, smak krewetki, namiętności, zapach majowego bzu.

To są jedyne aktywa, które mogę ze sobą TAM zabrać.

Kiedy zaczynam się śpieszyć, zaglądam do węzełka na drogę, który stoi na podorędziu. Aha, to tylko tyle?

Wykreślam z kalendarza, wyłączam telefony.

Jak trzeba, tupnę, przepłoszę. Przeproszę...

Tworzy się wolna przestrzeń.

Na zażywanie życia.

I wtedy myślę sobie, że to dobrze być dojrzałym. Wszystko ma dobre strony. Wiek też.

Coraz bardziej już umiem wybierać. Ty też?

PS: Kiedy latem 2011 roku mały Antoś skończył miesiąc, (tak samo jak 30 lat temu) do Kazimierza przyjechał doktor Krzyś z Marią. Doktor, specjalista ortopedii, sprawdził (świeżemu dziecku w rodzinie) bioderka, pokazał pozycję, w jakiej mały szkrab ma mocować się z życiem. Ciocia Maria wręczyła rodzicom dziecka piękne prezenty, a doktor Krzyś, zastępca ordynatora ortopedii, konsultant w Dębrdzidż (Dęblin) i Riczmond (Ryki), powiedział wesoło: „Mania, co tam dajesz, dawaj Kajtka”. Maria z torebki wyjęła mydełko o nazwie Kajtek. Mydło przechodziło z rąk do rąk. Było oglądane, wąchane, wręcz podziwiane. Może za to, że przetrwało? Wtedy 30 lat temu, w innej epoce, dla naszego Marcinka też przywieźli Kajtka. Zmienił się ustrój i realia, a Kajtek przetrwał. My obok Kajtka jakoś też. A potem młodzi z dzidziusiem sobie poszli. Mania zerwała w warzywniku kabaczki, i zaczęłyśmy babskie pogaduszki. A chłopcy zabiegowcy swoim miarowym rytmem zaczęli... „pępkować”. A potem to już niebo sierpniowe zapełniło się gwiazdami, marzeniami...

*„Inteligent w wojsku to podwójne nieszczęście dla inteligenta i dla
wojska” (Józef Piłsudski).

Data publikacji:

Autor:

Komentarze