Lektura na weekend: Nieświadomy urok

Udostępnij ten artykuł

- Dlaczego miasteczko poddaje się temu, co narzuca moda i reklama? Czy władzy przychodzi do głowy, że właśnie po tę zjawiskową prowincjonalność ludzie tu przyjeżdżają i że to ona jest atutem na szlema w piki? - pyta Ewa Pisula Dąbrowska w kolejnym rozdziale swojej książki "Dwa brzegi ponad tęczą". Zapraszamy do lektury.

„Największym urokiem świata jest urok drugiego człowieka” - Zofia Nałkowska

Kiedy moja siostra Edyta odgarnia włosy z twarzy, zawsze i niezmiennie jestem oczarowana jej zmysłową kobiecością. I nigdy nie wiem, co zachwyca mnie w tym jej delikatnym geście, co tak ujmuje.

Na takie odczucia wpływa pewnie niezliczona ilość czynników. Tylko część z nich rejestruje świadomość i tylko część z tej części rozum jest w stanie rozpoznać, określić, zdefiniować, nazwać.

No i nie wiem do końca, co wywołuje to przekonanie, że to czarujący, ujmujący, bardzo kobiecy gest.

„Ona jest jak kotka”, myślę, gdy patrzę, jak odsuwa te włosy z twarzy. Śliczna i nieświadoma swego uroku.

Podoba mi się każde piękno nieświadome swojego uroku. Takie, które urodziło się daleko od gustów komisji konkursowej. Niecelujące w sukces, nieskażone kokieterią, bliskie natury, prawdziwe, niezmodyfikowane.

Kiedy Kazimierz nakłada na siebie makijaż, by być jeszcze piękniejszym, do mnie przychodzą rozterki. Może nawet dubeltowe.

Boję się, że to jego nieuchwytne zaściankowe piękno, ten słodki kogel-mogel, ulegnie kiedyś niszczącej sile nacisków kreatorów mody i mas. Kiedy nakłada na twarz makijaż permanentny, budując coraz bardziej warszawskie domy, zastępując biały kamień plastikiem, lipą i tandetą, wycinając śliwki i krzaki bzu, sadząc zgodnie z modą płożące iglaki, czuję rechoczące zwycięstwo kolorowych pism. Widzę pokręcone modelki, wycinające sobie kolejne żebra, żeby talia była smuklejsza. Rożnej maści atrapy, iluzję, bezlitosną chciwość. Słyszę ciche przyrzeczenia kreatorów, niesione z wiatrem, że gdy tylko się dorobią, zlecenia na zabicie Kazimierza już nie przyjmą.

Dlaczego miasteczko poddaje się temu, co narzuca moda i reklama? Czy władzy przychodzi do głowy, że właśnie po tę zjawiskową prowincjonalność ludzie tu przyjeżdżają i że to ona jest atutem na szlema w piki?

To kukiełkowy ciemnogród — myślę wtedy o miasteczku, o swojej w tym roli, miejscowych, krewnych i kuzynkach, bo tępym nożem wycina się to, co tutejsze, jedyne w swoim rodzaju, niepowtarzalne, uwodzące.

Dlaczego miasteczko, które przetrwało wieki, wojny i pożary właśnie teraz daje się niszczyć chwilowym trendom? Dlaczego nikt nie uświadamia mu, że zachowuje się jak ta papuga z dowcipu, która wyrywa sobie kolorowe pióra, bo po co jej te pióra? Dlaczego nikt nie troszczy się o tego wyjątkowego ptaka i pozwala, żeby laserowo depilował swój urok? W zoo każdy ciekawy ptak ma opiekuna, strawę, ornitologa i fundusz z rozdzielnika.

Rozporządzeniem Prezydenta RP w 2005 roku miasto Kazimierz Dolny zakwalifikowano jako pomnik historii. Porównując to do papugi, uznano, że jako unikalny okaz musi trafi ć pod ochronę. Dlaczego zatem ten wyjątkowy okaz pozostaje bez opieki konserwatora zabytków? Bez ornitologa, wyznaczonych środków na proso dla ptaka?

Lokalna władza jak mantrę powtarza: „Nie mamy pieniędzy na konserwatora zabytków”.

No i rosną cicho i podstępnie karły-potworki i olbrzymy na działkach wielkości chusteczki do nosa. Zamiast klimatycznych wiklinowych parasoli mamy darmowe, promocyjne, piwne, zamiast małego kameralnego kina rośnie, tak szepczą, kasyno i szansa na kolejne łzy uzależnienia.

No i jest, jak jest. Nie konserwator, lecz biznes i moda chwilowa, wizja pajacyków narzuca styl.

Nikt nie mówi tu papugom, że ich pióra są przepiękne, kolorowe i trzeba je szczotkować, pielęgnować, by nie wyliniały, więc takie nieświadome wyrywają je sobie same, skrupulatnie i po kolei. Żerdziowe płoty zastępuje się modnym ogrodzeniem. Smolinosy, floksy, bzy prawie już wykarczowane. Pełną nowoczesnego szyku kostkę Bauma kładzie się w miejsca starego bruku. Śmietniki z oszczędności dawno już polikwidowano, ale że próżni świat nie znosi, w wąwozy naród śmieć wynosi.

Kiedy młody włodarz na balu charytatywnym, zorganizowanym w ogrodach małego dworku, w piekielny upał w środku dnia wystąpił, jako jedyny, w czarnym sztywnym garniturze, moja zaczepność puściła do mnie lusterkowego zajączka.

„Może młodemu trzeba powiedzieć?...”.

„O nie daj Boże, po co? Tu chłopy tak od wieków mają, że wizytowo, urzędowo, to na czarno, to w pelisie. To pasuje, choć odstaje, niech zostanie”.

Kazimierz ten zaściankowy, bez makijażu, saute jest uroczy, jak moja siostra Edyta, gdy odsuwa kosmyki z twarzy. Jest subtelny i piękny. I nieświadomy swego uroku jest, jak kotka Edyta.

 

Data publikacji:

Autor:

Komentarze