Lektura na weekend: Dozorczyni szczęścia

Udostępnij ten artykuł

Dozorca duszy potrzebny jest w każdym wieku. Przecież zawsze można się zagubić, zapomnieć o prostej prawdzie. Tyle pokus niesie życie. Ludzką rzeczą jest błądzić. Tam na górze już nic nie nawywijamy - pisze Ewa Pisula Dąbrowska w swojej ksiązce "Dwa brzegi ponad tęczą". Zapraszamy do lektury kolejnego rozdziału.

„Szczęście jest przyjemnością wolną od wyrzutów sumienia...” Sokrates
„Czasami wydaje nam się, że mieszka w nas dwóch różnych ludzi. Jeden, który wszystko doskonale czyni, i tego człowieka prezentujemy światu. Jest też i ten drugi, którego się wstydzimy, i tego ukrywamy. W każdym człowieku istnieje coś takiego jak wewnętrzny dysonans i niespójność. Każdy chciałby być dobry, a jedynie dokonuje czynów, których sam często nie rozumie. Dlaczego tak jest? Dlatego, że człowiek nie jest Bogiem, nie jest też aniołem, ani jakąś nadistotą, a jedynie małym pielgrzymem w długiej, dalekiej drodze swojego życia. Własne słabości czynią go wyrozumiałym i łagodnym w stosunku do innych. Ktoś, kto jest bezkrytyczny wobec samego siebie, będzie twardy i niezdolny wczuć się w innych. Nie będzie umiał nikogo pocieszyć, dodać odwagi i wybaczyć. Szczęście i przyjaźń tkwią tam, gdzie ludzie są wrażliwi, łagodni i delikatni w słowach i wzajemnych kontaktach”. Phil Bosmans, Słoneczne promyki szczęścia


W tym tekście otrę się o sumienie, leciutko musnę ten temat. Garścią prostych definicji zamieszam, bo nic nie jest jednoznaczne, jednowymiarowe.

Późnym wieczorem w październiku, gdy siedziałam z Beatą, moją tutejszą przyjaciółeczką, przy świeczce na kazimierskim rynku, podszedł do nas znajomy malarz i z uśmiechem powiedział:
— Potrzebuję x złotych za duży format, przynieść, pokazać?

Przyniósł, pokazał i kupiłam. Ucieszył się, bo miał za co kupić to, co mu tego wieczoru było potrzebne najbardziej. Ja też byłam zadowolona, bo w myślach widziałam ten pejzaż u kogoś na pustej wynajmowanej ścianie. Praca była sucha.

Przypomniały mi się wtedy sceny sprzed lat: mój ojciec i kilkuletni synek Pioter, tak go nazywał jego starszy brat i się przyjęło, w czasach, gdy razem jeździli na targ po zakupy. Często, gdy wracali, ojciec wręczał którejś z nas córek lub mamie kolejną, jeszcze mokrą pracę, a mały wyjaśniał:

— Mamo, mamo, dziadek znów kupił od pana Lufki obraz.

Takie miasteczko. Taki specyficzny klimat. Tutejsze wysokie wibracje w połączeniu z troską budzą czasami apetyt już rano.

Ojciec kupował, Pioter asystował, Lufek przybywało.

I tylko czasami ojciec wyjaśniał, gdy któraś z nas mówiła, że obrazy są smutne, ciemne:

— Andrzej to świetny malarz, kulturalny człowiek, który teraz przeżywa tragedię. Jemu się świat zawalił. Żona od niego odeszła, dlatego obrazy są smutne. Dziewczyny, jak wam się nie podobają, to podaruję je komuś, kogo ucieszą.

I te Lufki z tamtych czasów wiszą tu i tam. U mnie, u moich sióstr, u rodziców. One wiszą. Pan Lufka leży od dawna na kazimierskiej górce. Wybitny znawca sztuki Janusz J. mówi, że praca Lufki, która wisi w naszym warszawskim salonie, to jedna z lepszych prac, które mamy.

Tak, prace malarzy zostają, gdy oni odchodzą. W pamięci przewijają się migawki ich życia. Jak Pioter będzie miał już swój kąt, oddamy mu Lufkę, bo to jego wspomnienia.

Ten dzisiejszy pejzaż ozdobi pustą studencką ścianę na dorobku Marcina i Justyny.

Sobie już zrobiłam prezent — na aukcji czerwcowej. Zauroczył mnie pistacjowy strach na wróble z twarzą nimfy. Wypatrzyłam go w tłumie innych obrazów przygotowanych do licytacji. On też spozierał na mnie pod tytułem: Weź mnie, dodaję się do ciebie. Mrugnęłam na zgodę i podniosłam rękę do góry.

— Ciociu, ciociu, mogę za ciebie licytować? — poprosiła z zapałem jedenastoletnia trzpiotka Zosia.

— Jasne — odpowiedziałam. I tak mała dziewczynka wylicytowała mi na kazimierskim rynku nowego przyjaciela — stracha na wróble.

Wisi nad biurkiem, przy którym pracuję. Wesoły, rozbawiony, krzykliwie pistacjowy mówi do mnie:

„Uważaj, bo staniesz się, jak ja, strachem na wróble. Masz jeszcze szansę zachować siebie, uważaj”.

Ten od wróbli jest więc strażnikiem, nie strachem. Jest dozorcą. A dozorca duszy potrzebny jest w każdym wieku. Przecież zawsze można się zagubić, zapomnieć o prostej prawdzie. Tyle pokus niesie życie. Ludzką rzeczą jest błądzić. Tam na górze już nic nie nawywijamy.

Niech pilnuje. Niech strzeże. Niech przegania wróble. Wyglądem, kapotą i kapeluszem.

I na tym chyba chciałam zakończyć tę małą pistacjową impresję o strachu na wróble. Byłam naiwnie pewna, że opowiadając o swoim nowym pogodnym przyjacielu, zachęciłam świat do tego, aby mieć wesołego partnera do spraw z sumieniem, bo ono takie poważne. Że pokazałam wszystko, co chciałam: aukcję, stracha na pokusy, siebie.

W ciszy emocji wzrok zatrzymał się na ścianie, na której wisi mały rysunek. I właśnie wtedy rozpoczął się dialog z inną osobą i trwa do dziś.

„Ty plagiatorko — usłyszałam w sobie głos wewnętrznego krytyka — to z tej małej pracki podiwaniłaś określenie ≪dozorca duszy≫”.

„I tak, i nie”, odpierałam zarzuty w niemym dialogu.

Naprawdę zapomniałam o tym rysunku i jego tytule, snując o pistacjowym i wesołym. Wytłumaczę, jak było.

Ten rysunek jest pracą Franciszka Maśluszczaka z 2003 roku. Twórca podarował ją Januszowi J., krótko potem Janusz podarował ją mnie. Oprawiłam go starannie we Włostowicach u pana Bysia i wisi w kazimierskim domu.

Przedstawia koślawą, przygarbioną kobietę, bosą, brzydką. Ze spokojnym, wyrozumiałym spojrzeniem — takim, co nie patrzy a widzi — medytacyjnym.

I ręce. Te ręce są dla mnie istotą i sednem tej pracy. Jedna spracowana, wyciągnięta do przodu, gotowa, żeby przygarnąć, przytulić. Druga — duża, zniekształcona, skoncentrowana, silna, pewnie trzyma berło, raczej buławę. To postać fizycznie brzydkiej kobiety w drodze. Koślawca z buławą.

Rysunek jest podpisany przez autora słowami: „Dozorczyni szczęścia”.

Dlaczego Janusz podarował mi tę pracę, mając dziesiątki innych do wyboru? Nie wiem. Ja wybrałam sobie, dogadałam się i zaprosiłam do swojego życia pistacjowego, wesołego stracha na wróble. Nazwałam go dla lekkości i przekory dozorcą swojej duszy. Wiadomo, że prawdziwym dozorcą jest sumienie, ale ono jest zawsze takie poważne.

I to jedno słowo. Łącznik obu prac. Dozorca. Dopiero gdy spojrzałam na tę pracę i usłyszałam w sobie zarzut „plagiatorka”, uświadomiłam sobie, że rzeczywiście zapożyczyłam, skradłam to określenie. Jak to się zapętliło? Przypadkowo? Nie ma przypadków. Wszystko jest po coś.

Dostałam w prezencie dozorczynię szczęścia. Sama wybrałam sobie pogodnego stracha na wróble, którego nazwałam dozorcą duszy. Po co mi taki duet?

Panie Franciszku, nie wiem, dla kogo ta dozorczyni szczęścia była przeznaczona. Przyszła do mnie nieproszona. Przy okazji, skoro się już zeszło, chcę Panu powiedzieć, że bardzo lubię tego koślawca. Widzę w nim tylko piękno.

No i te ręce. Boże, te ręce. Pełne gotowości do przygarnięcia. Jednocześnie silne, utrudzone, pewne, że w drodze nigdy tej buławy nie wypuszczą. Wykoślawione... Czym? Dlaczego?

Po co przy mnie ten duet dozorców? Jedno z nich przyszło w moje życie nieproszone, drugie wesołe, beztroskie sama zaprosiłam do towarzystwa. Do stracha wiem, że się dodaję. Chyba każdy się dodaje. Z koślawcem, nieproszonym gościem, nie rozmówiłam się dotąd. Ona mi się nie narzucała. Dopiero dziś, kiedy usłyszałam w sobie uwagę o plagiatorstwie, zastanowiłam się nad zbieżnością nazw.

Może koślawiec jest drogowskazem dla mnie i każdej kobiety? Ale jakim? Żeby za każdą cenę trwać? Czy puścić, to ręce się nie wykoślawią? Może, skoro powierzono jej berło szczęścia, to koślawość ciała jest ceną za dar posiadania, opiekowania się lub rozporządzania szczęściem?

Wiem na pewno, że ona nie płaci za to. Swoje ciało akceptuje, bo wie, że ono naturalnie się zniekształca, wykoślawia, pokonując czas i drogę.

Ona to wie i dlatego nie idzie na siłownię. Tkwi w swoim cielesnym opakowaniu, bo w jakimś trzeba być. Ona wie, że ma coś dużo cenniejszego niż ciało, że uroda jest prezentem na kilka lat. Że ma coś, czego nie da się kupić, wyćwiczyć. Że jest strażniczką cennego daru.

Niby ten koślawiec nie wie, a przecież dobrze wie, po co to berło szczęścia tak mocno trzyma, dokąd i komu je niesie.

Może nigdy nie odczytam przydzielonych jej zadań i tego, po co tu przyszła i wisi?

Panie Franciszku, Januszu, jaka to melodia? Chłopaki, może wy zanucicie profesjonalnie po swojemu?

Gdzie tam. Pewnie usłyszę, że na tym polega sztuka, że każdy indywidualnie ją odbiera itd., itp.

Namieszaliście mi w małej główce jak makówce.

I pewnie dalej będzie tak, że zostaniemy same ze sobą. Może zaczniemy się dodawać do siebie?

A może ona przyszła pomóc? Ale przecież nie prosiłam, uważając, że hojnie mi przydzielono. A może pomoc przychodzi właśnie wtedy, gdy nie prosimy, nie żądamy, nie oczekujemy, godząc się pokornie na swój los? Może przychodzi dla równowagi, bo pomagamy, nie oczekując niczego w zamian? A może przyszła pokazać mi mnie samą? Zarobioną, wykoślawioną robotą?

Tylko po co? Myślę jak ona, wykoślawiam się jak ona, bo trzymam w rękach, tak jak najlepiej umiem, codzienność, życie, rodzinę, pracę i nawyki. Może każda kobieta jest dozorczynią szczęścia?

Kobietki. Duże i małe dziewczyny, jak myślicie, po co pan Franciszek powołał do życia dozorczynię szczęścia?

Kiedy już miałam oddać ten tekst do druku, zadzwoniłam. Najpierw do TP S.A., w celu ustalenia numeru telefonu pana Franciszka Maśluszczaka, a potem do niego.

Umówiliśmy się na herbatkę tu, w Kazku — tak prywatnie pan Franciszek nazywa Kazimierz.

Bez wiary w to, że mi odpowie, zapytałam, jak to się stało, że dozorczyni się urodziła.

Na początku mówił o liczniku i mianowniku. Ale gdy się zorientował, że ciężko u mnie z matematycznym myśleniem, nieśmiało, delikatnie i skutecznie zaprowadził mnie nad przepaść, mówiąc:

— Dozorczynie szczęścia kimś się opiekują, może i mężczyznami. Myśli pani, że dozorczyniom potrzebni są ciecie? A może ciecie opiekują się trochę nimi?

Zamilkłam, jak to usłyszałam. Uproszczenia na szczęście bywają czasami zawodne. Trafi łam na egzemplarz wielozmysłowy. Spotykam takie w rożnych konfiguracjach, ale rzadko.

I co, myślałam przemądrzale, że rozłożyłam koślawca na nuty. A tu niespodzianka. Konstrukcja przewrotna, ukryta.

Czytanie męskich przekazów, jak widać, czasami nie jest proste. Zaczęło się od licznika i mianownika, a skończyło na tym, że nic nie wiem o tym gatunku fasoli. Może i dobrze? Lubię się dziwić i uczyć.

Po tej rozmowie tytuł roboczy Duet zmieniłam. A potem sobie pomyślałam tak: „Teoretycznie w takim mężczyźnie, niezależnie od tego, jak wygląda, mogłabym się zakochać, tylko dlatego że jest wielozmysłowy. Przeciętnie i normalnie rodzimy się z sześcioma zmysłami. Tylko dziwolągi mają ich więcej. To takie nienazwane radarki, które prowadzą i które łatwo można ukryć, gdy śmieszą lub dziwią”.

Mój rozmówca odbierał, przekazywał, prowadził, opiekował się i podprowadzał do przepaści, niewidzialnie przyczepiając spadochron. Mężczyzna z fontanną na głowie, widziałam go w TVP, oczarował mnie swoim szerokim katalogiem instrumentów do odbioru świata.

Kilkanaście minut rozmowy i kupiłam go całego razem z kucykiem. Bo ta jego fontanna na głowie to jak moskitiera na komary. Dla mnie nie jest ważne, jak ktoś wygląda. Ważne, ile jest w stanie nienazwanymi radarkami odebrać, poczuć.

Kocham wszystkich wielozmysłowych dziwaków, bo dziwacy upiększają świat.

Tyle miłości wokół mnie, a mąż wciąż ten sam! Taka karma. Przerabiamy swoje. Tak jest dobrze.

Uniwersalne wielozmysłowe dopełnienia są w moim życiu jak tlen.

Niech się czują przytulone...

Data publikacji:

Autor:

Komentarze